Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

Słuchała go. Potem całowali się, spleceni ramionami. Szeptali czule i wymyślnemi słowami. Okna były otwarte, ściemniło się. Z dołu, z ogródka, dochodziły wieczorne zapachy kwiatów. Było ciepło. Daleko, matki nawoływały dzieci do domu. Gdzieś, ktoś, grał melodyjnego walca na harmonji.
— Ten walc nazywa się „Na moście“. — powiedziała panna Leopard między jednym a drugim pocałunkiem.
— Pięknie się nazywa, najdroższa.
A po chwili:
— Będziesz moją?
— Jak?
— Czy oddasz mi się?
— Tak fizycznie? Nie, nigdy. Nie mogłabym, nie potrafię. Mam przyjaciela, z którym to robię, wiesz, takiego specjalnego. Kochany mój, jesteś dla mnie za młody, ja lubię tylko starszych mężczyzn. Z tobą mogę tylko mówić o naszej miłości, pławić się w niej wewnętrznie. Rozkoszować się tkliwemi słowami, które będziesz dla mnie wymyślał. Te sprawy płciowe są tak wstrętne, my jesteśmy za czyści na to, niechaj każde z nas załatwia to na uboczu. Tak, mój jedyny.
— Jakto!!
— O, widzisz! Znowuż poddajesz się bezrozumnej złości. Uspokój się, wyglądasz jak furjat. Nie krzycz przynajmniej. Miałam cię za subtelniejszego.
Przez długą chwilę złość i rozpacz nie pozwoliły słowa wymówić Lucjanowi. Potem jednak wybuchnął: