dał jak to będąc dzieckiem, na Korei, widział zderzenie się dwóch pociągów. Hałas, straszny hałas i jęki rannych. Zdruzgotane wagony, krew.
Bove dyskretnie wyszedł do przedpokoju i rezultat tego okazał się po kwadransie w postaci jeszcze jednej butelki koniaku oraz dwóch białego wina francuskiego. Zygmunt szalał z radości. Pani Bove skarciła męża żartobliwem spojrzeniem, na co on ucałował jej policzek. Dziadzia patrzał na butelki jak szatan na niewinne duszyczki. Lucjan zapamiętale cyrkulował między stołem a patefonem. Upływały godziny pełne nieprawdopodobnej wesołości. Atmosfera saloniku nabrzmiewała od śmiechu i zdawało się, że lada chwila coś trzaśnie. I trzasło.
Bowiem w pewnej chwili pani Bove nachyliłła się do ucha Dziadzi i powiedziała, rozkosznie grożąc mu paluszkiem:
— Uratowałam pana od niemiłej sytuacji. Na przyszłość nie będzie mi pan mówił podobnych świństewek?
Ach, Bove, Michał Bove akurat to usłyszał. Napełniał kieliszek, czy coś takiego, dość, że był pochylony i usłyszał. Dziadzia spoważniał nagle.
— Tak, wydało się! Słyszałem. Więc on ci to powiedział.
Dziadzia wyrzekł z godnością:
— Nic podobnego nie miało miejsca. Pani widać zasugerowała się tem, i teraz mi to powtórzyła. Nic podobnego.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.