Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Bove starała się żartować:
— Czego podsłuchujesz, ty szelmo. Ładnie tak?
— Ocho, pamiętam, teraz widzę to plastycznie. W łóżku, wieczorem w łóżku, powiedziałaś mi o tem futerku. Ha, świństwo jedno, a potem się zaparłaś. Hej! Chodźcie panowie z tego domu, który nie jest już moim domem!! Dziadzia, powiedziałeś, miałeś rację, wiedziałeś do kogo to powiedzieć. Chodźmy panowie! do palt, do palt!
Nie pomogły szlochy pani domu. Wszyscy wyszli, wsiedli do taksówki i pojechali na drugą stronę mostu. Dziadzia zaklinał się, płacząc prawie, że naprawdę nie mówił nic takiego. Nagle Bove zastanowił się, a potem wykrzyknął:
— Ona sobie to zmyśliła, żeby wzbudzić we mnie zadzdrość! Żeby poróżnić mnie z przyjacielem. Podła, ale nie! nie jest podła, skoro chciała wzbudzić zazdrość. Znaczy, że jej zależy na mnie. Panowie, ach, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Kocha mnie, Lucia mnie koha. Jedziemy do Moulin Rouge, tam będziemy się radować. Najdrożsi, wybaczcie, jestem tylko Michał Bove.
Zajęli miejsca przy okrągłym stoliku w jakiejś wrzaskliwej sali, wytapetowanej na czerwono. Większość publiczności stanowili młodzi, eleganccy żydzi, z arogancją na wypudrowanych twarzach i potwornie kolorowemi towarzyszkami u boków. Było tu duszno, gorąco i bardzo hałaśliwie. Bove jednak nie zwracał