Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

przyjdzie doktór, to — zobaczysz — powie, że to głupstwo. Jak się czujesz?
— Zupełnie dobrze, jak najlepiej. Wiem doskonale, że to był krwotok płócny, miałem go już kiedyś, taki sam. Bo widzisz mój kochany, ja przecież już dość dawno choruję. Ile to? Aa, trzy lata. Więc trzy lata, a miałem już raz krwotok, potem długi czas krwioplucie. No, a teraz, ostatnio bardzo nienormalnie żyłem, właściwie w naszem pojęciu bardzo normalnie. Tak. Prócz tego pod każdym względem kiepsko się czułem... i przyszło. Drugi raz już mi się chyba nie uda wywinąć cało. Takie to sprawy.
— Nie myślę cię pocieszać — rzekł Dziadzia — ale powinieneś się orjentować, że krwotok to jeszcze nic takiego strasznego. Hoho, ilu to bez krwotoku wyciąga nogi. A znowuż znałem gościa, co miał piętnaście krwotoków i żyje do dziś dnia. Są to rzeczy bardzo nierówne. Naturalnie, jeśli jest to sprawa płuc, to będziesz musiał pokurować się trochę. Niekoniecznie jednak musi to być groźne dla życia.
Rudawy blask świecy drgał na sprzętach. W pokoju słychać było oddechy śpiących. W pewnej chwili Józef gwałtownie usiadł na łóżku, szepcząc z przerażeniem: nie strzelajcie, nie strzelajcie... jutro, ale nie dziś... Potem opadł na poduszkę i spał dalej. Zygmunt palił papierosa i przyglądał się smugom dymu. Lucjan mówił cicho:
— A najbardziej szkodzi mi alkohol. Czuję to, wiem o tem, że byłbym zupełnie innym człowiekiem,