Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

prawo do przespania. I miał przecież pieniądze, owe półtora tysiąca złotych, ale rozeszły się, zapomniał nawet, że winien jest Stukonisowej. Ach, teraz przykrość i obelgi. Brodacz parszywy — straszne.
Zygmunt rozebrał się i ze słowami: możesz gasić, ułożył się obok Dziadzi. Lucjan zdławił palcami płomień świecy. Zapach kopciu podrażnił mu nozdrza i znowuż porwał go kaszel. Cierpliwie przeczekał szarpnięcia płuc, i czując że nieprędko uśnie, otworzył szeroko oczy i wpatrywał się w ciemność. Co miał od życia? Dało mu ono tak skąpą porcję radości, iż zginęła ona w nawale zła. Dzieciństwo było przecież bolesne i otoczone mrokiem nieporozumienia jego stron dodatnich. A potem młodość. Otrzymał lotność umysłu, jak na drwiny, aby bardziej pojmował nędzę i cierpienia, jakie mu towarzyszą. Ach, Boże, w piętnastym roku życia, w rozkwicie chłopięctwa los zmusił go do ciężkiej i nędznie opłacanej pracy. Przypomniał sobie potworne dni, gdy jako praktykant ślusarski w garażu, po kilka godzin leżał na śniegu pod automobilem i odkręcał skrzynki biegu; palce sztywniały mu i przymarzały do wielkich, żelaznych francuskich kluczy, gęsta oliwa i błoto padały na twarz. Nędzne pożywienie i nauka po nocach, kiedy o szóstej rano trzeba było wstać, aby na siódmą zdążyć do warsztatu, wycieńczały młody organizm. Potem w amerykańskiej misji metodystów pół roku przesiedział zgarbiony nad starem obuwiem w jakimś warsztacie szewskim, w zaduchu skór i klejów. I nigdzie nie mógł wytrzymać długo. Kolejno pracował w sklepie