Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

już jest zimna... nie zimna, a taka ciepła, tak jak mówił ten doktór. Zjesz?
— Owszem, możesz przynieść. Psiakrew, fatalnie się czuję, mam poprostu kacenjammer przedewszystkiem, a potem dopiero gruźlicę. Ach, może mi ta kasza zrobi lepiej, nic dzisiaj jeszcze nie jadłem. Panie Józefie, czy rzeczywiście jest już pierwsza?
Student chwilę jeszcze trwał nad wielkim arkuszem papieru, na którym coś kreślił, wreszcie podniósł głowę do góry jak obudzony ze snu, przymrużył oczy i wyrzekł, ziewając:
— Dzie...esięć. Dzie-sięć po pierw...szej. Oj, jak ten czas leci. Co to, choruje pan? Zdaje się, że doktór był u pana, zajęty byłem... był, co?
— Owszem, był lekarz. Czuję się trochę kiepsko. A, trzeba będzie poleżeć trochę.
Student powiedział jeszcze mrukliwie: czort wie, kiedy co na człowieka przyjdzie, — poczem pochylił się nad pracą.
Lucjan usiadł na łóżku, opierając się plecami trochę o poduszkę, trochę o żelazne pręty. Teodozja przyniosła kaszę i usiadła na krześle. Lucjan jadł trzymając talerz na kolanach.
Teodozja patrzała na niego, przechyliwszy głowę, jak ptak nadsłuchujący. Wreszcie zaczęła mówić smutnym głosem:
— Jeszcze umrzesz, to potem zostanę sama. Musisz się starać wyzdrowieć. I tak miałam przez ciebie trochę kłopotu. Żebym nie miała znajomej akuszerki, to nie wiem, coby było. Dobrze, że już przeszło.