Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

— A pan dlaczego się nie ubiera? — agent do pokasłującego Lucjana.
— Ja, proszę pana, nie mogę wstawać, jestem chory, dwa dni temu miałem krwotok płucny.
Dziadzia i Zygmunt zaświadczyli, że tak jest istotnie. Wobec tego agent przybliżył się do Lucjana i zapytał:
— Co pana łączy z tym domem?
— Nic, mieszkam tu, jestem sublokatorem.
— Aha, no, jak pan wyzdrowieje, wezwie się pana. — No, wszyscy gotowi? Idziemy, proszę! Wrazie próby ucieczki, użyję broni. Śpieszcie się, śpieszcie, panowie.
Biedny Dziadzia, miał minę prowadzonego na szubienicę. Zygmunt i reszta zachowywali się spokojnie, tylko Edward wykrzyknął przechodząc obok Lucjana:
— Widzi pan, oto skutki mieszkania pod jednym dachem ze smarkaczem o zbrodniczych instynktach. Człek musi się włóczyć po biurach policyjnych. Proszę być dobrej myśli, panie Lucjanie, już my pana wykurujemy, dowidzenia.
Wyszli mężczyźni. Zostały tylko dwie kobiety. Stukonisowa płakała, szykując się do wyjścia do pracy, Teodozja zrzędziła:
— Zawsze mówiłam, że taki koniec będzie. Tym tam nic nie zrobią, ale że „Mieciek“ będzie gnił w więzieniu, to głowę daję. Lucek, co wolisz, herbatę z mlekiem, czy kawę?
— Wolę herbatę, jeśliś taka łaskawa.
— Uhmm, jeszcze kpij sobie tutaj, ty umarlaku.