Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

Trzaśnięto drzwiami, Dziadzia jak furja wbiegł do alkowy i z pasją zabrał się do cerowania dziurawej skarpetki. Zygmunt podniósł się na łóżku.
— Dręczą cię zjawy dawnych zbrodni. — Dziadzia?
— Żebym ja cię nie podręczył, nie wtykaj nosa do cudzych spraw!
Zygmunt obrócił się na drugi bok, ziewnął i powiedział jeszcze:
— Dziękuj Bogu, że nie bliźniaki, jeden to tak miał.
— Zdarza się, — dorzucił Józef z nad książki.
Lucjan przywołał Dziadzię, gdy ten usiadł obok łóżka, zapytał:
— Kto była ta kobieta?
— Słyszałeś... mam kłopot, jak się ma pecha, to już w każdym przypadku, żal mi jej, ale jakże mam pomóc?
— Przecież ciotka daje ci na utrzymanie tego dziecka.
— Daje... no, daje, ale przecież sam muszę z czegoś żyć.
— Hm, jakże to było, powiedz, niech wiem.
— Dawna historja... Półtora roku temu mieszkałem u Dumkiewiczów, ona była tam pokojówką... ładna dziewczyna, stało się. Na jakie trzy miesiące przed moim wyjazdem urodziło się dziecko. Pomagałem jej wtedy, bo mogłem, ale teraz... skąd mam brać, przecież wiesz, jak jest.