ny jestem do tego, takich jak pan mam setki ma głowie. Cały ranek biegać i żyłować trzeba od ludzi te parę groszy, tyle tylko, że się człowiek trunkiem od czasu do czasu pokrzepi, jakoś ten dzień schodzi. A zatem szesnaście czterdzieści.
— Co, niby zapłacić mam panu?
— Właśnie, tyle akurat od szanownego pana magistratowi się należy.
— Ani mi się śni, ja grosza — do ciężkiej cholery — nie mam przy sobie, a pan mi za jakieś zeszłoroczne siedzenie każe płacić. Daj pan spokój, bo to śmieszne i nudne jest zarazem.
Powiedziawszy to, Dziadzia schylił się nad lustrem i począł mazać brodę spienionem mydłem. Zygmunt patrzał na staruszka wzrokiem zwiedzającego ogród zoologiczny.
— Zapłać pan, nie będę pana więcej nachodził — wyrzekł staruszek zgaszonym głosem.
— A nachodź pan, co mnie to obchodzi, — nie będę płacił za jakieś tam bzdury, zresztą nie mam tych pieniędzy.
— Zatem zajmiemy ruchomości szanownego pana.
Tutaj wtrącił się Zygmunt:
— Chyba mózg mu pan zajmiesz.
Staruszek nałożył na nos jakieś niebywale pokancerowane binokle, pełnym wdzięku i wprawy ruchem dłoni zmiótł okruchy chleba ze stołu, poślinił maleńkim różowym języczkiem ołówek i wesoło spojrzał na Zygmunta.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.