nie to jedna wielka bzdura, pijcie swą wódkę i dajcie mi spokój!
Zygmunt odepchnął Dziadzię, mówiąc:
— Zostawmy go, te resztki płuc zasilają bardziej jego wyobraźnie, aniżeli nasza butelka, którąśmy wypróżnili, chodźcie!
Wrócili do pokoju. Dziadzia ze staruszkiem poczęli tańczyć walca. Zygmunt stanął przed oknem i wyrzekł z determinacją:
— O, Boże, Boże! — gdybym cię mógł dostać w swoje ręce!
Staruszek zaproponował pójście do baru „Zamkowego“. Zygmunt i Dziadzia ubrali się pośpiesznie, poczem wszyscy trzej wyszli, śpiewając coś ponurego.
Zadymiony pokój śmierdział zimnym tytoniem. Na stole leżał papier powalany musztardą, na nim skórki od wędliny i kawałki chleba. Weszła Teodozja i otworzyła okno, mrucząc pod nosem:
— Pijusy cholerne! Żebyście się już raz napili tak, aby wam bokiem wylazło. Chłopak dusi się, a oni chleją wódę i kurzą papierosiska!
— Dla suchotnika taki dym bardzo niedobry, — powiedział student.
Teodozja sprzątnęła ze stołu i podeszła do Lucjana:
— No, jak ci tam?
— Nieźle, osłabiony tylko jestem.
— Żeby tego tam nie było, tobym ci te siły wskrzesiła. Ślepia ci świecą jak piece. Herbaty z cytryną chcesz?
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.