Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zimnej.
Usiadł na łóżku i spojrzał na swe zwisające, wychudłe ręce. Ostatnie dni wyczerpały go bardzo, przytem gorączka nie opuszczała go ani na chwilę. Nie używał termometra, ale czuł trawiącą go suszę w organizmie. Opuścił nogi na podłogę i powlókł się w stronę ustępu. Kiedy naciskał klamkę, napadł go ostry, terkotliwy kaszel. Zgrzany, zadyszany zamknął za sobą drzwi i usiadł. W ciało wpijało mu się zimne, kamienne pobrzeże sedesu. Drewnianą pokrywę zużył „Mieciek“, kiedyś bowiem nie mógł znaleźć drzewa do napalenia w piecu. Mimo niewygodnej pozycji, Lucjan oddał się słodkim rozmyślaniom. Przypomniał mu się przewiewny, drewniany wychodek na wsi, kiedy był jeszcze zdrowym i silnym chłopcem. Przez świetnie umieszczone dziury w przegródce, można było widzieć wspaniałości córki rejenta, Zosi, marzącej tutaj przez długie chwile w ciepłe i ciche popołudnia letnie. Ta Zosia. Ileż to sztuczek rozkosznych wyuczyła go ta słodka blondynka o twarzy Madonny. Gdzieś na miedzy, w wąskim kurytarzyku, dzielącym łany wysuszonego, żółtego zboża, przedsiębiorcze dziewczę swemi ruchliwemi paluszkami potrafiło wydobyć z piętnastoletniego chłopca pełną sumę męskich możliwości. Gdzieś w górze trwał skowronek i akompanjował do śpiewu ich ciał. Pasożytnicze kąkole kiwały dobrotliwie kielichami. Co się stało z Zosią, czy też wyszła zamąż, za oficera. Zawsze mówiła: jeśli chcesz, żeby w przyszłości było tak, jak teraz, musisz zostać oficerem. Haha! Ale ja nie zo-