na środkowym palcu lewej ręki i oczy jego wyrażały roztargnienie. Chwilami wpatrywał się badawczo w twarz Lucjana.
— Wie pan, panie Lucjanie, ta baba to matka Bednarczyka.
— Wiem już, słyszałem.
— Cierpi ma jakąś obrzydliwą, kobiecą chorobę.
Edward nachylił się do ucha Lucjana:
— Chciałbym się panu z czegoś zwierzyć, mam do pana zaufanie.
— No!
— Przyszedłem dzisiaj wcześniej do prosektorjum. Mieliśmy robić sekcję zwłok pewnej młodej dziewczyny, która się otruła. Ujrzałem ją, leżała na marmurowej płycie. Powiadam panu, coś tak pięknego nie zdarzyło mi się spotkać w życiu. Rozejrzałem się, nie było nikogo. Opanowała mnie djabelna żądza. I, wie pan co? Posiadłem ją.
Lucjan podniósł się gwałtownie.
— Coś pan zrobił!
— No, powiedziałem przecież panu wyraźnie. Nekrofilja, haha... ha!
Lucjan wyrzucił, kaszląc:
— Wynoś mi się pan stąd, łajdaku jeden! Policjanta każę zawołać! Precz mi z oczu! O, łotrze przeklęty.
Edward chichocząc poszedł do pokoju. Stamtąd krzyknął jeszcze:
— Potem żeśmy ją krajali, istotnie, otruła się, — sublimatem, haha! Ależ komik z pana!
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.