Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

Leżał zdenerwowany, ciężko dysząc. Czuł żar na policzkach. Wstrętne wynurzenie Edwarda uświadomiło mu grozę jego bezsilności. Bo przecież źle z mim było, skoro miano odwagę mówić mu podobne rzeczy. Jakby na potwierdzenie, Edward stanął w mroku kuchni i wyrzekł drwiąco:
— Oczywista, że wszystko, co panu powiedziałem, było zmyśloną brednią. Chciałem się dowiedzieć, jak pan na to zareaguje. Poprostu maleńki eksperymencik! I owszem, rzeczywiście krajaliśmy dzisiaj pewną dziewczynę, która się otruła. I muszę się panu przyznać, że myśl tę miałem; ta chęć była we mnie. No, ale do czynu było daleko i, trudno. Haha, wrażliwiec z pana. Przytem muszę panu oznajmić, że każde takie podenerwowanie, bardzo mu szkodzi. No, należałoby coś przetrącić.
I wyszedł, ssąc palec. Jego nowe buty skrzypiały przeraźliwie.
Lucjana gnębiły najczarniejsze refleksje. Od pół roku żył tutaj, w tym domu ponurych zdarzeń. Coprawda życie nigdy nie układało mu się dobrze, jednak zawsze najgorszą stroną była bieda, tutaj dołączył się koszmar poznawania skomplikowanych charakterów, i to było gorsze. Łatwiej jest znosić głód choćby w hali dworcowej, niźli w teatrze okropności. Nerwowy i chory, Lucjan znosić musiał toczące się obok niego, pełne goryczy życie.
W pokoju zgrzytał głos chłopki. Opowiadała wpatrzonej w okno Teodozji o swem życiu na wsi. O proboszczu, o koniokradach i znachorach. Bajała mo-