niema końca. Chyba otruć się człowiekowi przyjdzie, czy co!
Stanęła ze ścierką w ręku przed łóżkiem Lucjana.
— No i co będzie, panie młody? Wcale poprawy nie widać.
— Co robić, co dzień gorzej się czuję.
— Możeby do szpitala pan poszedł, jeszcze mi pan tu umrze i będę miała kłopot.
Odwrócił się do ściany i nic nie odpowiedział. Straszliwe przygnębienie wytworzyło w nim skorupę niewrażliwości na wszystko, co się wokół działo. To wiedział tylko, że ginie marnie i końca wyczekiwał z upragnieniem. Nonsensem było reagować na przykrości życia, skoro i tak miało go ono opuścić. Zamierzał usnąć, czy wogóle pogrążyć się w jakiemś odrętwieniu, ale raptem posłyszał głos nad sobą:
— Może śpi, to nie trzeba go budzić.
— E, gdzietam, po całych dniach się wyleguje. Nic mu nie będzie, jak go pan nawet obudzi. — I Stukonisowa szarpnęła Lucjana za ramię.
Przy łóżku stał Turkowski. Jak zawsze pod lewą pachą trzymał teczkę, a prawą wycierał szkła swych binokli.
— Słyszałem, że chorujesz, Lucjanie, i rzeczywiście tak jest. Przyszedłem cię odwiedzić, chociaż trudno mi było, bo o tej porze zwykle mam zajęcie u swego adwokata. Wyglądasz bardzo źle, czy istotnie zagrożone masz płuca?
— Nie zogrożone, a poprostu mam gruźlicę płuc
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.