Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

Edward poszedł do swego pokoju i stamtąd wykrzykiwał:
— Bydło ordynarne! Nie ma to poczucia taktu i koleżeńskości! Jeszcze ja się wam kiedyś przysłużę, popamiętacie mnie, chamy przeklęte!
Znów nastała cisza i spokój. Również cichutko i potulnie weszli Dziadzia i Zygmunt. Byli czegoś bardzo zmęczeni i żądni odpoczynku.
Zdałeś — zapytał Zygmunt Bednarczyka.
— Nie nudźcie mnie, do jasnej cholery! Nie zdałem, nie!
— No, to się teraz pewnie powiesisz? I Zygmunt wyciągnął się jak długi na kanapie.
Dziadzia usiadł obok Lucjana.
— Wiesz, miły, ciężki dzień mieliśmy z tym staruszkiem. Nie miał na zapłacenie rachunku u Herbsta i była przykrość. Jutro tu przyjdzie, bardzo nas polubił. Jak? Kaszlesz jeszcze?
— Kaszlę, kaszlę! Czyś ty oddał pieniądze tej... pannie Leopard?
— Ależ naturalnie, mój kochany, oddałem co do grosza. Nie myśl, już ja na te rzeczy zwracam baczną uwagę. Muszę się teraz położyć, bo jestem bardzo osłabiony. O dziesiątej umówiłem się z Jurkowskim w „Małej“, mamy iść razem na jakieś imieniny.
Dziadzia położył się na łóżku. Właśnie Stukonisowa szukała czegoś w szafie, kiedy Dziadzia odezwał się do niej przymilnie:
— Ja pani jestem coś winien?