dziwnych porach, trochę gorączkowałeś czasem, zwlekałem zresztą też, was coś łączyło przecież? No, ale teraz, dlaczego miałbym przyjaciela nie powiadomić o tem. Dostałem posadę, dobre odpowiednie zajęcie w biurze okrętowem, przytem pragnę sobie życie jakoś unormować. Wreszcie głównym powodem jest to, że pewien jestem, iż moja przyszła małżonka mnie naprawdę i gorąco kocha, a to jest bardzo ważne, przyznasz?
— O, tak! To jest istotnie ważne.
— No, więc, ty sam, skoro miałeś jakieś uczucie do niej i nie powiodło ci się, rad chyba będziesz, że kobieta ta zostanie żoną twego przyjaciela, z którymżeś spędził wiele dobrych i złych chwil. Co mówisz?
— To parę dni temu żeście postanowili o tem, powiadasz?
— Tak, trzy dni temu, nie więcej.
— No, życzę ci powodzenia w tem przedsięwzięciu. Żałuję, że nie będę na waszym ślubie.
— Tak, to przykre, skoro żeś niezdrów.
Zapanowało milczenie. Dziadzia pykał ze swej fajeczki. Miał poważnie-uroczystą minę, zdążył jeszcze powiedzieć, zanim wszedł Bove.
— Miałem nawet razem z nią przyjść tu dziś rano do ciebie ale byłem zajęty w związku ze swą posadą.
Bove położył kapelusz na swojej wypchanej rękopisami teczce, poczem przywitał się z Lucjanem i Dziadzią. Na jego twarz wypełzł jakiś gorzkawy uśmieszek. Powiedział nieprzyjemnym akcentem:
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/274
Ta strona została uwierzytelniona.