Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak się masz, Lucjanie? Cóż to, wódzia cię usadowiła w łóżeczku?
— Ach, mój drogi, myślę, że wódzia to by mi raczej pomogła teraz. Tonę w odmętach nudy i zwątpień. Bardzo to dzielnie z twojej strony, żeś się ulitował nad moją samotnością. Usiądz sobie.
— No, nie jesteś znów tak osamotniony, w tych koszarach. Zawsze ktoś jest chyba w domu? Teraz naprzykład, Dziadzia siedzi obok ciebie jak siostra miłosierdzia.
— To wyjątek, rzadko kiedy go widzę, zawsze się gdzieś z Zygmuntem zapijają. Reszta domowników bynajmniej nie uprzyjemnia mi mojej samotności. Powiedz mi, drogi Michale, jak się ma sprawa twego wielkiego przekładu, wydano to już czy nie?
— Nie warto o tem mówić, korekty dopiero robię, sam nie wiem, czy to wogóle się ukaże. Powiadam ci, że mamy stosuneczki, od których osiwieć można. Wszystko to takie jakieś nienawistne, zazdrosne. Czy to nie skandal, żebym ja musiał łazić bez grosza jak jakiś początkujący smarkacz! Wszędzie mnie zarywają, zarabiając jednocześnie na mych pracach. Powiadam ci, że lepiej być w Polsce woziwodą niż literatem. Pewnie, różnym takim, co to więcej sprytem niż talentem się kierują, powodzi się doskonale, ale gdzież u cholery jasnej ambicja!
— Wiecznie to samo! Powiedzże wreszcie coś wesołego, przyszedłeś do chorego i zamęczasz go swemu pesymistycznemi powiastkami. Jak zdrowie małżonki?
— Ano, jużeśmy się rozeszli, dzięki Bogu.