Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/280

Ta strona została uwierzytelniona.

dział. Zygmunt ułożył się na kanapie, fuknął na chłopkę, i wyjęczał ziewając:
— Ja tam nigdzie nie wychodzę, może jaki wiersz napiszę. Atmosfera domu, to tak kojąco wpływa na te umęczone nerwy. Oooch, Boże, czegoś taki zakonspirowany.
— Pewnie, że sytuacja była śmieszna i bezczelna zarazem. Przecież była tu u niego tego ranka, ba, dopuściła się pewnego wstrętnego uczynku, gwałtu niejako. A teraz właśnie przychodzi poczciwy Dziadzia i to mu powiada. Czyż on, Lucjan, miał go zawiadomić o rannych odwiedzinach, musiałby przecież powiedzieć wszystko. Niechaj sobie sami dają jakoś radę, on da spokój, ma swoje życie.
Wrócił Bednarczyk, jego mongolska twarz była zwieszona i patrzył na wszystkich zpodełba. Ostatnio stracił pewność siebie i energję. Nie uczył się zupełnie, ciągle włóczył się gdzieś, po mieście. Przykra cecha ukazała się współlokatorom, mianowicie Bednarczyk wstydził się swojej matki. Unikał rozmowy z nią i niewiadomo dlaczego, często patrzał na Lucjana wzrokiem usprawiedliwienia jakby.
W tym pokoju spotykali się wszyscy jak w jadłodajni, w której rzadko coś jedzono. Wesołości było tu niewiele, natomiast jedno drugiemu wiecznie przeszkadzało, nie lubiano się i wykłócano. Od czasu śmierci Edwarda uspokoiło się nieco, Bednarczyk tylko bardzo spochmurniał i miewał co czas pewien przykre napady męskiej histerji. Płakał, ba, raz dostał czegoś w rodzaju spazmów. Jeden Józef fioczył