Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/281

Ta strona została uwierzytelniona.

się przed lustrem i gwizdał wesoło, ogłaszając głośno wszystkie swoje najintymniejsze pragnienia. Był to umysł najmniej skomplikowany, dążący do oddawna wytkniętego, bezpretensjonalnego celu. Pewnie, że obecność wiecznie plującego Lucjana nie przyczyniała się do umilenia atmosfery wspólnego pokoju, właściwie jednak wszystko działo się samo przez się, było tu piętno biedy i daremnych wysiłków. Stukonisowa czyż nie miała zatrzęsienia zmartwień, ciężka praca, troska o dom, wreszcie syn, młody człowiek siedzący w więzieniu za szkodzące społeczeństwu zamierzenia. O uśmiech tu było trudno, a jeśli się zdarzył, to u Zygmunta, brzmiał nerwowo i zgrzytliwie.
Siedział właśnie na kanapie i bębnił ołówkiem o zęby. Na jego twarzy walczyło lenistwo z chęcią zrobienia czegośkolwiek. Wkońcu rzucił ołówek na biurko, i z rękoma w kieszeniach stanął przy łóżku Lucjana. Wywiązała się rozmowa na temat wspólnych przyjaciół. Młodych ludzi zajęło to tak silnie, że już po kilku minutach przerywali sobie wzajemnie, każdy bowiem myślał tylko, co on ma do powiedzenia i nie słuchał słów drugiego.
Przyszedł student, był zaróżowiony i zmachany nieco. Zygmunt przerwał, patrząc na niego:
— Założyłbym się, że Józio wraca prosto z burdelu i to z pobliża, z Mostowej ulicy. Poczem znów zaczął wyjaśniać coś Lucjanowi.
Józio nie zdążył odpowiedzieć, bo akurat spostrzegł Bednarczyka i przykre wspomnienie obudziło w nim gniew.