gał jakieś książki, układał je. Student mu się przyglądał kilka minut, i wkońcu rzekł:
— A wie pan co, pan ostatnio bardzo kiepsko wygląda.
— Naprawdę?
— Słowo daję! Zczerniał pan tak jakoś, wychudł!
— To może te moje płuca się odezwały, przebywa się w jednym pokoju z suchotnikiem. Muszę zobaczyć, może i oczy mi błyszczą.
Podszedł do lustra i jął się sobie przyglądać. Naciskał palcami skórę na twarzy, rozszerzał oczy, wkońcu powiedział ciężko:
— A wie pan, że rzeczywiście. Musiałem zapaść na płuca. Nie mam już nic do roboty na tym świecie. Nic mnie nie uratuje, jestem chory na nerwy, teraz znowuż na płuca, egzaminu nie zdałem, uczyć się nie mogę. Zmarnowałem się.
— Tak, wątpię, czy się pan z tego wszystkiego wykaraska! I student począł patrzeć na Bednarczyka jak na przedmiot, sykał przytem i przepuszczał przez zęby powietrze.
A tamten w niemej boleści oparł się ramionami o stół, otworzył usta i patrzał bezmyślnie na przeciwległą ścianę. W pokoju było zupełnie cicho. Wszyscy się jakoś wcześnie spać pokładli, tylko Lucjan i Zygmunt szeptali w alkowie. Bednarczyk też się rozebrał, wlazł do łóżka, po kilkunastu minutach wyszedł jeszcze, podszedł do studenta, nachylił mu się do ucha i powiedział:
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/283
Ta strona została uwierzytelniona.