dzą oczy błyszczą od chęci zdobycia kilku groszy. A nad tem niebo przejrzyste, młodowiosenne.
Brama zamyka podwórko od ulicy Długiej; po przeciwległej stronie stoi wielki i szary kościół garnizonowy — zamyka on perspektywę uliczki i Lucjan widzi ze swego okna, jarzące się w ciemnem wnętrzu kościoła — świece. Na wieżach zahuczały dzwony. Ciepły wiatr łaskocze odkrytą pierś Lucjana. Jest mu dziwnie, kiedy tak patrzy na te kontrasty. Ci na dole poruszają się i szwargocą w dalszym ciągu. Jakże inny i jednocześnie taki sam jest ten drobny i brudny żyd, sprzedający grzebienie po pięć groszy, i ten we wciętem palcie z „Ziemiańskiej“. Pochylony nad koszem pełnym małych grzebieni, nie zachwala nawet swego towaru, tylko woła bezustannie; „po pięć groszy, po pięć groszy“. A przecież jego brat różni się od niego tylko paltem; poza tem ma podobną twarz i tę samą arogancję. Lucjan odwrócił się od okna: — jestem głupim facetem i ordynarnym antysemitą, poco wogóle myślę o tych draniach. — Wszedł do kuchni; na żelaznym blacie stał duży garnek. Lucjan podniósł pokrywę; kawa z mlekiem o mdłym zapachu. Podstawił miednicę pod kran i puścił wodę, — postawił miednicę na taburecie i poszedł do kuchni, by dolać sobie ciepłej wody — nie było. Zdjął koszulę i zanurzył ręce w miednicy, ale pełny pęcherz uciskał go; wyjął ręce i ujął za klamkę drzwi ustępowych, wszedł do środka: — a, niech to cholera ciśnie, mam przecież mokre ręce, — mruknął pod nosem, trzasnął drzwiami i począł się myć, przestępując z nogi na nogę z pod-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.