Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

wić o tem, czego wiek od niego wymaga. Mówiłem to już niejednokrotnie. No, ale jeśli się nie jest w stanie do tego przystosować, trzeba ginąć. Kto wie, czy los mnie w porę nie usuwa od wymagań współczesnej kultury. Zmarniałbym ze swoim sentymentalizmem, ze swoją skłonnością do zachwytów nad gałązką brzozy poruszającej się na wietrze. Idź do wojska, przełam dziedziczność swoich Słowackich i Szymonowiczów. Przecież masz zdrowie, idź!
— Mówisz tak, boś daleki od tego wszystkiego. Co do mnie, grubo zastanawiam się nad tem, co mi przyszłość dać może.
Odszedł od łóżka w jakichś niemrawych podskokach. W porywie raptownej wesołości, począł się z Bednarczykiem siłować na rękę.
W południe wróciła Stukonisowa. Miała zapłakane oczy. Opowiadała jak schudł i spokorniał. Obiecywał, że jak go tylko wypuszczą, zaraz weźmie się do nauki i już nigdy nie będzie należał do żadnych partyj. Wywietrzał mu zupełnie z głowy ten komunizm przeklęty.
— To znaczy, że jest skończona kanalja, — powiedział Zygmunt
— Ty wałkoniu głupi, dlaczego? Że mu do rozumu przemówili, to ty go będziesz wyzywał!
— Naturalnie, że jest kawał drania! Jak mu kilka dni paki całą ideologję w djabły przetrzebiło, to czego można się po nim spodziewać, co to za charakter! Zawsze byłem przeciwny jego przekonaniom, ale szanowałem je, tymczasem okazuje się, że to wszy-