Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/299

Ta strona została uwierzytelniona.

Odpowiedział, że wszystkiego ma poddostatkiem. Niech mu tylko coś do picia przygotuje. I tak nie wiem, jak się pani odwdzięczyć za to, że mnie pani tu trzyma bez grosza, w dodatku kłopot tylko ma pani ze mną.
Mruknęła coś na uspokojenie i poszła do kuchni. Wkrótce zeszli się wszyscy, znów gwarno było jak z samego rana. Zjedzono obiad, poczem wszyscy prawie rozeszli się, aby wykorzystać niedzielny dzień. Na kanapie leżał Bednarczyk, ponuro zapatrzony w sufit, Felicja w drugim pokoju czytała książkę. Pod oknem sterczała chłopka. Niedzielne, senne popołudnie. Z podwórka dobiegały okrzyki bawiących się dzieci. Pies jakiś szczekał. Za oknami szaro było i smutno. Na łóżko Lucjana wskoczył kotek, burcząc jak nakręcona maszynka. Ciepłe, puszyste zwierzę łaziło po ciele chorego, szukając sobie wygodnego miejsca. Wreszcie usadowił się gdzieś pod pachą, niby delikatny, włochaty kłębek. Lucjan głaszcze go w zamyśleniu. Dlaczego nie mógł wstać teraz i pójść między ciche, świąteczne ulice. Kolejno wspominał wszystkie znane dzielnice miasta Na Nowym Świecie spacerowali teraz zadowoleni, odświętnie odziani ludzie. Szli wolno, nie śpiesząc się, zapewne z wizytą do krewnych lub znajomych. Po drodze wstępowali do cukierni, aby kupić trochę ciastek. W oszklonych wystawach kawiarnianych, siedzieli samotni mężczyźni, przeglądali pisma, lub też patrzyli się na przechodniów w bezmyślnem zainteresowaniu. Tramwaje wolno sunęły po szynach, we wnętrzu siedziało po kilka osób, smut-