ki. Posłuchała go i po chwili trzy staruszki ukazały się ze złożonemi rękoma, niby wystraszone sowy. Poczęły szarpać klamkę i bębnić pomarszczonemi rękoma. W pewnej chwili jedna ze stróżek, owa wesoła staruszka, schwyciła z kąta siekierę i kilkunastoma uderzeniami rozbiła słabą zasuwkę. Wewnątrz, na pasku przymocowanym do rezerwuaru z wodą, wisiał Bednarczyk. Lewa noga tkwiła w sedesie, prawa drgała, wolno zwisając w powietrzu. Z pomiędzy ust i ociekającego śliną języka wydobywał się słaby charkot. Kobiety przecięły pasek i zwlokły ciało na podłogę. Jedna wybiegła na ulicę poprosić, aby ktokolwiek zatelefonował do pogotowia. Bednarczyk żył jeszcze, ale Lucjan wyczuwał intuicyjnie, że tu już wszystko się kończy. Siedział w kącie i trząsł się i słaniał tułowiem. Idź pan do łóżka, bo się pan przeziębi, zawołała stróżka. Roześmiał się na cały głos i chwycił rękę Bednarczyka. Czuł, jak wszelkie ciepło z niej uciekało. Umierający przestał charczeć i tylko w wybałuszonych oczach tliło uchodzące życie. Kobiety stały nad nim pochylone, z rękoma opartemi o kolana. Chłopka wpatrywała się w ciało syna, bełkocąc coś, jak niemowa. Wkońcu przyjechał lekarz pogotowia, młody, przystojny mężczyzna, ubrany jak dandy. Przykląkł na jedno kolano i rozpiął kamizelkę oraz koszulę umierającego. Chwilę trzymał rękę na sercu, pomacał koło grdyki i powiedział mocnym, energicznym głosem:
— Tu już się nie da nic zrobić, on umarł.
Dwóch ludzi z noszami stało za lekarzem.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.