sowna, że go rozbawiła, niby ponura groteska. W drugim pokoju zawodziła kobieta, bardzo żałośliwie i skutecznie wykpiona przez los. A ci wszyscy ludzie, smutni i przejęci wypadkiem! Czyż nie wartoby ich wytruć jak szczury? byli przecież tak głupi i bezużyteczni!
Ciągle komentowano wypadek. Student zawołał przeraźliwym głosem:
— Powiedziałem mu rano, że ma krzywy nos. Może to go przejęło?
Nikt mu nie odpowiedział, począł więc mierzyć wielkiemi krokami podłogę. Powiedział jeszcze do Zygmunta:
— Mnie coś takiego nie spotka. Moje żądania od życia są skromne i osiągnę je łatwo.
Ucichł płacz Felicji. Student nalał sobie herbaty i popijał w zadumie, sapiąc po każdym łyku. Zygmunt zbliżył się do matki.
— Wykombinowała mama ten kuferek?
— Jaki kuferek znowu!?
— No, ten, drewniany, co go mam wziąć do wojska.
— Nie zawracaj głowy, jeszcze masz czas!
— Mama to zawsze odkłada wszystko na ostatnią godzinę!
— Idź do cholery, nie denerwuj mnie. W porę mi z tym kuferkiem wyjechał!
— Po Bednarczyku został przecież kuferek, ten, co go miał w wojsku, niech pan odkupi od matki, — poradził student.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.