Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/314

Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy, dwa szkliste stawy, przymglone tajemnym jakimś urokiem. Właśnie między temi oczami a błękitnym grzbietem nosa, wibrowały nieuchwytne promienie, kolorowy cień snuł się w oczodołach, coś emanowało z tych oczu i czyniło wrażenie piękna i niesamowitości. Chory leżał nawznak. Nozdrza jego poruszały się lekko przy oddechu. Wychudłe ręce gładziły kołdrę. Temperatura spadła i wskazywała osłabienie.
W takim stanie zastał Lucjana lekarz, ów mały, czarny żydek, który odwiedził go po krwotoku. Zdjął palto i popatrzył na chorego swemi żywemi oczami. Usiadł na brzegu łóżka, lewą ręką uchwycił puls, prawą oparł o kolano. Na zegarek nie patrzał. Po chwili puścił rękę Lucjana jak niepotrzebny przedmiot. Rozchylił koszulę na piersiach i puknął w nie parę razy palcem, jakby odniechcenia. Jeszcze chwilę patrzył w twarz Lucjana. Odwrócił się, włożył palto i poszedł do kuchni. Teodozja, ona go wezwała, stała oparta o ścianę, przejęta oczekiwaniem tego, co usłyszy.
— Za kilka godzin umrze, — powiedział lekarz.
Podała mu banknot. Zamknęła za nim drzwi, potem usiadła w nagłem osłabieniu ma kuferku. Przechyliła głowę i patrzała poprzez otwarte od kuchni drzwi, na twarz Lucjana. Byli sami w mieszkaniu. Z dołu, tam z pod kościoła, słychać było znajome, często słyszane tony orkiestry wojskowej. Ale oto męski śpiew zagłuszył orkiestrę, śpiew zbliska, pewnie od tych przeklętych, wiecznie hałasujących kuśnierzy.