Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/315

Ta strona została uwierzytelniona.

Teodozja podniosła się, aby zamknąć okna. Rozmyśliła się jednak i usiadła zpowrotem. Powiedział kiedyś, że ten żyd bardzo pięknie śpiewa, pomyślała, — że sam głos jest taki śliczny, ale że to, co śpiewa, to marne; zaraz, jak on to nazwał, jakoś tak... a, ajda! Tak, na pewno ajda.
Siedziała tak z pół godziny nieruchomo. Wreszcie wstała i zbliżyła się do łóżka. Ostrożnie usiadła w nogach Lucjana i znowuż pogrążyła się we wspomnieniach. Położyła rękę na jego poruszających się palcach. Były chłodne, otoczone u paznokci sinemi obwódkami. Czy ty śpisz? — zapytała.
Spojrzał na nią, starając się skoncentrować w oczach energję. Ale nie udało mu się to. Oczy pozostały przymglone, rozszerzyły się tylko nieco. Wyszeptał:
— Nie, nie śpię. Tak sobie leżę i myślę. Która może być godzina?
Odpowiedziała mu, że dwunasta dochodzi. Cofnęła swoją rękę i wstała. Powiedziała jeszcze:
— Mizernie dzisiaj wyglądasz. Kiedy sobie pomyślę, jakeś wyglądał, kiedyś tu przyjechał, to oczom wierzyć nie mogę. Zżarło cię to choróbsko docna.
— Tak, wtedy to tak... wróciłem, widzisz, z gór, z powietrza. Opalony byłem na twarzy... wszyscy się dziwili, że byłem taki opalony... przecież to był luty dopiero, czy marzec. Mówili mi: ach, jaki pan opalony, panie Lucjanie, strasznie zdrowo pan wygląda. A teraz, pewnie bardzo podle... podaj mi lustro.