Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/316

Ta strona została uwierzytelniona.

Pomyślała sobie, że przecież on nie powinien widzieć swej twarzy. Powiedziała więc wymijająco:
— Później ci przyniosę, teraz muszę zejść nadół, kupić coś do obiadu.
Rzeczywiście, zarzuciła chustkę na ramiona i wyszła. Pozostał sam, w tajemnym świecie swoich rozmyślań. W gruncie rzeczy zadowolony był, że sobie poszła. Prawda, okazała mu wiele miłości, starała się umilić mu życie swoją osobą, doglądała go w chorobie, ale przecież ona jest ze świata rzeczywistości, ze świata, z którym go prawie nic nie łączy. Traci ją razem z życiem: jest mu daleką, jak i ono samo. Ach, za wiele miał intuicji, iżby go miała łudzić nadzieja powrotu ku rzeczywistości, już podlegał innym prawom, czuł bowiem, że oto umiera.
Bilans przeszłości był już ukończony. Ponieważ wszystko to, co przeżył w wyobrażni, wartości, jakie mógł osiągnąć w czasie kilkudziesięcioletniego życia, przemyślał i osiągnął wyniki negatywne, zatem rachunek był wyrównany, należało tylko przebyć tę burzliwą część, jaką jest granica między życiem i śmiercią. Podróż tę odbywał narazie przy najlepszych żaglach, gasł powoli, w pełni władz umysłowych, jak dobrze wychowany człowiek, bez niskich uczuć strachu czy żalu człowieka gorszej marki, umierającego w panicznym lęku utraty życia, mimo perspektywy połączenia się z Bogiem. Lucjan nie miał Boga, wracał tam, skąd dwadzieścia dwa lata temu przyszedł, odchodził w „nieznane i niewiadome“. Był szczęśliwy, że nie kona w spazmach bólu i nieprzytomności; byłoby to ohydne, brukałoby urok śmierci. Jakże doskonale pamiętał