Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/318

Ta strona została uwierzytelniona.

niec, a ja pragnę mieć jeszcze spokój. Ciekaw jestem, jak długo ta historja optrwa.
Nic mu nie dolegało, nic nie czuł. Było mu nieco zimno w nogi, ale nie mąciło to jego spokoju. Słuch tylko cierpiał, wszystko wokół wrzeszczało, żyło, powietrze było przesycone czyimś śpiewem... ach, to ten, i pomyśleć, że kiedyś tem się zachwycałem... Mogłoby być trochę ciszej, ale niech tam, naostatek. I tak powinienem dziękować losowi, że nie kończę w mękach, z kulą w brzuchu naprzykład. O, toby było okropne.
Zgrzytnęły drzwi. Wróciła Teodozja. Przechodząc obok, rzuciła:
— Ugotuję ci trochę rosołu, to cię pokrzepi.
Krzątała się, brzęczała fajerkami, przesuwała garnki. Pod zlewem poruszała się kura, leżąc na boku, ze związanemi nogami. Jej ciche pogdakiwania zwabiły kotka, który dotychczas wygrzewał się na parapecie okna. Przycupnął na progu i niby hipnotyzer, wpatrywał się w ptaka. Kilka minut trwał tak, przyczajony, wkońcu sprzykrzyło mu się to bezskuteczne wyczekiwanie na zaczepkę i bardzo ostrożnie posunął się w stronę kury. Przystanął, znów się przybliżył.. Przywarł brzuchem do podłogi i wysunął prawą łapkę, tuż, tuż kury. Przerażona zagdakała i zatrzepotała skrzydłami. Kotek odskoczył, ale zaraz przysunął się jeszcze bliżej i położył łapkę na końcu sznurka, zwisającego z nóg kury. Teraz jednak chwyciła ją Teodozja i uniosła do góry. Mówiąc do kotka: a psik, won precz! ty drapieżco! Odskoczył i usiadł