Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/320

Ta strona została uwierzytelniona.

Pomyślał sobie, że trudno mu będzie czytać, trzeba się było wysilić, podnieść rękę. Powiedział więc:
— Jestem śpiący, przeczytaj mi, co tam jest.
— Serdecznie cię pozdrawwiam, tutaj jest cudownie, za dziesięć dni będę w Warszawie, to się zobaczymy, popijemy! Twój Antek. Zakopane, w październiku. Skończyła czytać, więcej nic niema, powiedziała.
— Dobrze, dziękuję ci bardzo, moja Todziu.
Położyła kartę na krześle i wróciła do kuchni. Zamknęła za sobą drzwi od alkowy, aby nie drażnił go zapach unoszący się z garnka.
— Też komedjant, w samą porę wybrał się z pozdrowieniami. Popijemy, hę, — niezły kawał. Lucjan wspomniał Antka, dziwacznego manjaka czystości. Mieszkali jakiś czas razem, w Zakopanem. Ten kościsty, rudy młodzieniec, kąpał się dwa razy dziennie, co pięć minut mył ręce i twarz. Cała rzecz była w tem, że kołnierzyka nie zmieniał dwa tygodnie, skarpetki rozpadały się na jego nogach, a ubranie świeciło różnokolorowemi plamami, dawnych sosów, jajek i tłuszczów. Młodzieniec malował obrazy i groził, że nigdy ich nie sprzeda, bo w każdym z nich jest cząstka jego duszy. Właściwie nikt się nie kwapił z chęcią kupna, i artysta mógł spokojnie ustawiać swoje płótna pod ścianą. Lucjan szybko przeszedł do porządku; dobrze świadczy o Antku, że pamiętał o byłym przyjacielu, wódkę będzie pił z kimś innym, jego, Lucjana, odwiedzi za dni dziesięć w pewnem pagórkowatem miejscu, wśród szumu drzew, gdzie jest wiele krzy-