Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/325

Ta strona została uwierzytelniona.

zamknąć przynajmniej w miejscu, gdzie nie czuć jadła, ogromnie nie lubię zapachu jadła. Tak, wtedy spisał się dzielnie, i potem zawsze był taki.
Dzieciństwo miał mroczne i przez nikogo nie rozumiane. Czyż wówczas, kiedy mieszkał z matką w mieście, miał jakieś rozrywki, przyjaciół? Matka wiecznie chorowała, była bardzo kapryśna, a on siedział całemi dniami na parapecie okna, z podwiniętemi nogami i wpatrywał się w ponury asfalt podwórza, gdzie nigdy nic się nie działo, gdzie nawet słońce nie rozweselało tej posępności. Mieszkali w lepszej dzielnicy miasta, nawet handlarz uliczny ni muzykant, nie mieli dostępu do podwórka. O czem myślał wówczas, kiedy tak przesiadywał w swem aksamitnem ubranku, z pacholęco przystrzyżonemi włosami? W mieszkaniu było cicho, pachniało lekarstwami i często słyszało się kaszel matki. Byli samotni, prawie nikt ich nie odwiedzał. W mroczne zimowe popołudnia, w głowie chłopca rodziły się pomysły najśmielsze, ambitne pragnienia, dążenia do wyżyn wprost niesamowitych. Z długiego szeregu przeczytanych książek wyłaniały się wizyjne postaci. Żyły obok, popełniały złe i dobre uczynki. Ale obok tych niebardzo szkodliwych zresztą marzeń, niepokoiły dziecięcy umysł sprawy tajemne, okrutne w swej niejasności, sprawy wyczuwane, widziane czasem lecz niezrozumiałe. W kuchennym pokoju mieszkała służąca, tęga dziewczyna o dużych piersiach. Często odwiedzał ją młody mężczyzna w mundurze. Zostawał czasem na noc. Co mogły znaczyć ich wzdychania, jęki mę-