Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/327

Ta strona została uwierzytelniona.

stały go te rzeczy interesować, mógł powrócić do swych wzniosłych marzeń. Ta dziewczyna wyrwała mnie z mroku, który jest przekleństwem każdego dziecka, — pomyślał teraz Lucjan.
Ocknęły go słowa Teodozji. Stała z dymiącym talerzem.
— Jest dla ciebie rosół. Podnieś się trochę i wypij.
— Zabierz to zpowrotem. Nie będę pił.
— Musisz wypić, specjalnie dla ciebie zabiłam kurę.
Nie odpowiedział, leżał bez ruchu, patrząc na nią obojętnie szeroko rozwartemi oczami. Zrozumiała, że nic nie wskóra. Odeszła z pełnym talerzem.
Zygmunt przerwał czytanie i podszedł do chorego.
— Męczy cię pewnie mówienie? — zapytał.
— Tak... bardzo.
— Myślę że z tobą jest tak kiepsko, że warto, aby naostatek pogadać trochę. Od czasu, jak tu mieszkasz, systematycznie pogarszało ci się. Czy sądzisz, że warunki mieszkaniowe przyczyniały się do tego?
— Nie... nie zupełnie... przecież już przedtem...
— Przedtem chorowałeś?! Drogi Lucjanie, cała sprawa jest bardzo smutna. Przyjechałeś tu zdrów i wesół, zamieszkałeś raczej z koleżeństwa, aniżeli z potrzeby. Nietylko tobie samemu tutaj źle się działo. Taka już atmosfera, myślę, że to nietylko u nas. Muszę ci jednak powiedzieć, że tak ja, jak i moja matka, byliśmy do ciebie jak najlepiej usposobieni. Wiesz o