— E, przesadzasz.
— Przesadzam. — Po chwili Zygmunt dodał ponurym głosem: — ale na ten wschód to trzeba mieć wiele fantazji, bo w gruncie rzeczy znajdujemy się w ponurem mieście smutnego kraju, — w brudnej dzielnicy żydowskiej. Tak, fantasto. Marzę o jednym, własnym pokoju, gdzieś na Moniuszki lub Wareckiej. Wogóle zbrzydło mi to wszystko. Ha, wschód! — Zygmunt usiadł przy biurku, wydobył jakąś książkę i począł czytać. Lucjan obserwował go. Czytając strofy Reja, Zygmunt miał twarz zamyśloną głęboko, uduchowioną. Obgryzał powoli paznokcie u prawej ręki, lewą wsunął w spodnie. W pewnej chwili powiedział: — Otwórz-no, ktoś rumocze.
— Otwórz sam, co ja będę ciągle otwierał.
— Przecież widzisz, że czytam.
Lucjan wstał i odsunął zatrzask. Przyszedł student. Teraz Lucjan przyjrzał mu się uważnie: wyglądał jak źle ucharakteryzowany amant z marnego teatrzyku, — wąsy miał nierówno przystrzyżone. — oczy duże i piękne, wyrażające bezmierną głupotę. Zdjął cienkie paletko i w czapce podszedł do lustra, — przejrzał się w nim, jak kokota: zmrużył oczy, wytrzeszczył zęby, poprawił krawat i dopiero teraz zdjął czapkę, — ostrożnie, by nie zepsuć fryzury. Chwilę przechadzał się, zajrzał do kuchni, nasmarował sobie kawałek chleba szmalcem, — wreszcie wziął gruby tom geodezji, usiadł i utkwił wzrok w książce. Lucjan położył się na swojem łóżku. Zegar tikał zgrzytliwie, zdołu dochodził gwar miasta. Zygmunt czytał Reja
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.