Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

nieć, — widzę jak na palto ojca, czarne, lśniące palto — bluzga krew. — Matka słania się i krztusi: z jej ust co chwila wybucha krew, tak, jakby wymiotowała. Dostała krwotoku, — za cenę tego krwotoku ja zostałem w domu. Pomogłem jej podejść do łóżka, krzycząc jednocześnie w okno. Ojca już nie było. Ktoś wszedł i widząc, co się dzieje, pobiegł po lekarza. Matka w dwa miesiące później umarła... Czy mi jej było żal?...
Lucjan odwrócił twarz do pokoju. Student spał nad książką — sztywny i nieruchomy. Zegar cykał, w powietrzu słychać było warkot samolotu i stukanie młotków. — Przymknął oczy. — O, matkę często wspominam. Właściwie, nigdy jej nie kochałem. Rodziców się nie kocha, jak się nie kocha własnej ręki; rodzice to absolutna własność dziecka i odwrotnie. Żyje się w łonie matki, zanim jest się zdolnym zdać sobie sprawę, czem ona dla nas jest. Potem wzrasta się przy niej i już za późno jest na sprecyzowanie sobie tego uczucia. Bez rodziców jest źle, — z rodzicami — nie zdajemy sobie sprawy z tego, że jest dobrze. Mam oczywiście na myśli dzieciństwo. Kiedy mnie matka pieściła wydawało mi się to zupełnie naturalne; nie rozczulało mnie to, raczej sprawiało przyjemność, taką, jaką doznaje dziecko przy ssaniu własnego palca. Matka, tak, teraz potrzebna mi jest matka; jakże plastycznie widzę jej słodką twarz; była drobna i miała wielkie niebieskie oczy, zawsze zdziwione. Idziemy przez Świętokrzyską: matka z synem: jak to pięknie brzmi. Przystajemy przed wystawą sklepu naukowego „Ura-