Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

szę całą butelkę, tylko żeby była zakorkowana, bo wy, tak... lubicie... tego. Świetnie się czujemy. Ja ciebie — wybacz, Lucjanie, ja ciebie kiedyś obraziłem: powiedziałem wszystkim, żeś zwędził Norwida Marjanowi — ten tom Chimery. Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem, — wypij na zapomnienie, noo — rryms.
— Tak, a ja wtedy miałem wiele nieprzyjemności. Postąpiłeś, Zygmusiu, nie jak kolega, a jak kanalja.
— Zjedz grzybka, powiadam ci, fenomenalny grzybek. Rzeczywiście, postąpiłem jak gówniarz ostatni, — ale przecież... przecież przepraszam cię — nie?
— Co mi z tych przeprosin, a wtedy rzuciłeś plamę na moje imię. Twoje zdrowie. — Tak, plamę na moje imię... nie spodziewałem się...
— Bardzo żałuję, ale... już... finis, nie mówmy o tem.
— Jakże mamy nie mówić o tem, co mnie najgłębiej...
— Ależ proszę ciebie... przecież sam zacząłem o tem mówić... no, i przykro mi, — dajże spokój, — kropnij sobie, to ci przejdzie ten zajob.
— To zawsze! Świnia jednak jesteś, Zygmuncie.
Kiepura śpiewał przez radjo „Aj-aj-aj“. Na ulicy szarzało, — księgarz wołał: — co w koszu do wyboru — dzieła najznakomitszych pisarzy! — O nogę Lucjana ociera się rudy, tłusty kot. Zygmunt pisze coś na kawałku bibuły.
— Ten Kiepura to zrobił karjerę, ma bajeczny