głos, ale podobno drań w życiu prywatnem. Taki jołop. Wypijmy, Zygmusiu, co tam piszesz?
— List do ciebie.
— A! — Swoją drogą twoja kalumnja obiła się o mnie, jak o pancerz. Co ty miałeś za cel, żeby szczekać o tym Norwidzie, to nie rozumiem.
Zygmunt wręcza bibułkę Lucjanowi. Wypija kieliszek, potem wstaje. Lucjan czyta: — Nie mogę pić z człowiekiem, który się czepia byle czego, jak rzep...
— Zygmuś! gdzie odchodzisz, zwarjowałeś? — koniec, koniec, — zapomnij — chodźże tu!
Zygmunt wraca. Siada ponury i wychyla kieliszek. Chwilę milczą. Z bocznego pokoju wyprowadzają rozrzewnionego urzędnika akcyzy; jego niebieski mundur jest świeżo i suto poplamiony.
— Ten Szczapiej to bydle skończone... nadkończone... wykończone... bydlę. Haha-ha.
— Szczapiej bydlę... butelka na dwóch... a, racja... jeszcze przy bufecie coś było. No, Lucjanie, Polucjanie... ach, ty stara, kochana kanaljo. No, kropnijmy sobie, — a potem — jak mówi Klimek — w siną dal.
— Czuję się tak... świeżusio. Wiesz, moje życie, to tani efekt. No, lu... ha-haha. — Wykończyliśmy ją, co? — taka teraz puściutka, jak głowa Wolicy... Avanti popolo... — Zygmuś, jak się czujesz... fenomenalnie? — A możeby tak... po rumku... przed wyjściem. — Halo, panie, — kota z długą szyją — krajowego. Pip... pip... co z nas będzie, jesteśmy ciężarkami u nóg Pana Boga... tral... tral... tralalala...
Zygmunt kazał sobie przynieść talerz rosołu; wy-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.