pił kieliszek rumu i począł wyławiać makaron, co bardzo śmieszyło Lucjana. Zygmunt krzyczy: — proszę o piwo; potem bierze kartę menu i pisze wiersz. W barze jest jasno i kręcą się różni ludzie. Fortepian i skrzypce. Liebesleid Kreislera. Ludzie piją... piją.
— Panie, płacić... pła...cić. Lucjanie, wyjątkowo pójdziemy prosto do domu, muszę pisać recenzję do „Cedra“... wyjątkowo do domu. Co, dwadzieścia pięć złotych?! — jak ten pieniądz leci, na złamanie karku. Proszę. — Chodź, draniu.
Stanęli przed barem. Mijało ich wielu ludzi, wąska ulica była jasno oświetlona. Z dachów opadały ciepłe krople.
— Co, do domu? — nigdy w życiu... przenigdy. — Zygmuś, błagam cię, chodź do Saskiego Ogrodu... na łabędzie. — Wiosenka tak pachnie... jemiołą... hahaha!
— Zwarjowałeś chyba. — Saski Ogród. — Chodź do... łabędź — burżuazyjny ptak, głupi jak jasna cholera... do domu jedziemy... dorożkaaa.
Wsiadają. Panie, ten koń... świetne zwierzę. Na Nowiniarską osiem mieszkania trzy. Holl-lala, holl-lala. — A, rzygasz, — mówiłem nie źreć rosołu po kocie z długą szyją. Aleśmy się wtranżolili... rzygaj sobie, rzygaj... poeto... — Ale jutro będzie kacenjamer — hoho. — Panie, w lewo. — No, co? — masz chustkę?.. obrzygałeś mi „Ingeborgę“...
— Lucjanie, o — jak cierpię, Chodź, zawracamy do Ogrodu Saskiego... na łabędzie.
— Przenigdy... do domu, musisz recenzję pisać.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.