Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

Do domu... do domu... w bordelu, kędy zacne mamy leże... pamiętasz Villona. Łabędź... wiesz.. burżuazyjny... no, razem: la blondina capriciosa... garibaldina... tral... lala. Co, nie możesz rzygać znowu? — mój Boże kochany, kto to je rosół z makaronem po rumie... do rumu kawka. Stop, już jesteśmy na miejscu. Panu... dwa złote... proszę. — Wysiadaj blada małpo... nuże.
Wchodzą ciężko po schodach. Na podwórku szczeka pies. Otwierać, jasny gwint! Wchodzą. Zygmunt odrazu wali się na łóżko i po chwili już chrapie. W kuchni zjawia się Stukonisowa: — Widzę, żeście się spili, ale pan ma mocniejszą głowę od mego Zygmunta.
— Co, ja mocniejszą — nigdy w życiu, tylko energji — uważa pani — nabrałem w górach. Tak. — Pragnę pomówić z panią o finansach, ile ja mam płacić?
Stoją w kuchni. Obok „Mieciek“ czyści sobie buty. W drugim pokoju słychać śmiechy kobiet. Syczy woda w czajniku. Stukonisowa spogląda wdół swemi wyblakłemi oczami, mówi z fałszywem zawstydzeniem: — Sama nie wiem, no, ile panby mógł płacić?
— Niech pani odrazu wymieni sumę razem ze śniadaniem... tylko już, bo mi się chce spać wprost niebywale.
— No to: mieszkanie dwadzieścia pięć złotych, śniadanie piętnaście, no i za światło pięć złotych.
— Zgoda, o, proszę, już bulę. Kto tam się śmieje w tym pokoju, — zajrzę, — o, jakaś pani w majtecz-