Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Lucjan wstał. W dalszym ciągu czuł się źle. Przechodził zwyczajny kacenjamer. Umył nogi, nałożył świeże skarpetki i począł się ubierać. Wodą z kranu umył twarz i zmoczył głowę. Uczuł się raźniejszym. Nie miał apetytu na śniadanie. Włóczył się z kąta w kąt: przeglądał książki, dotykał figurek na komodzie, wreszcie stanął w oknie. Działanie zimnego natrysku minęło i znowuż czuł się jak zaczadziały. Wiedział że coś mu pomoże, tylko nie mógł sobie uświadomić co. Widział przed kościołem uszeregowanych żołnierzy i grupkę oficerów. Na uboczu stali czarno ubrani cywile. Wyniesiono trumnę na karawan. Ludziom dymiła z ust para. Tęgi wojskowy z buławą w ręku, stanął przed orkiestrą, dał znak i w gęstem powietrzu rozpłynęły się dźwięki żałobne marsza Szopenowskiego.
Och... Boże... Boże... jakież to wszystko jest bezbrzeżnie nudne. Co to jest? — ja się nie powinienem nudzić.
Na podwórku, żyd sprzedający grzebienie jadł bezmyślnie pomarańczę — jak chleb. Lucjan pomyślał: litowałem się wczoraj nad nim, a teraz taki żre pomarańczę. Czy ja sobie mogę pozwolić na to, nie. Tak, ale tamten nie chleje wódki. Muszę zejść na dół i kupić sobie pomarańczę, to mi dobrze zrobi.
Wyszedł i po chwili wrócił z owocem w ręku. Pomarańcza była wyschnięta i włóknista, o słodko-mdłym smaku. Nawet sobie pomarańczy kupić nie potrafię, tfu, świństwo. Spojrzał z nienawiścią prawie na małego żydka. Zażera się. Poszedł do kuchni, wyrzucił skórkę i miąższ. Zachciało mu się popatrzeć na Teodozję.