Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

Zygmunt jest w doskonałym humorze. Zbyt jest głodny, by pamiętać, że wartoby się umyć przed śniadaniem. Je z zapałem i dowcipkuje z Teodozją. Umie z nią mówić.
— Panno Todziu, jakich pani woli, brunetów czy blondynów?
— Żadnych. — Najwyżej blondynów.
— No, a jak brunet nałoży perukę blond i w łóżku ją zdejmie. Poczuje pani różnicę?
— Idź pan — świnia skończona. Jeszcze nigdy z żadnym chłopem w łóżku nie byłam. Nie jestem żadna dziwka. Aleś pan mądry, panie Zygmuncie. — Niby poeta, a jak co powie...
— Panno Todziu, w łóżku nie, ale tak na kanapce, co?
Zygmunt poszedł napełnić szklankę. — Skończyłeś już, Lucjanie? — No, lepiej, prawda? — Mówiłem. Ja się znam na tych sprawach. Proletarjusz spotyka się z filozofją na każdym kroku. Co, chyba pójdziemy do „Małej“? — Trochę za wcześnie.
Lucjan zapalił papierosa i położył się. Teraz mógł myślec przynajmniej.
Zygmunt siedział na kanapie z podwiniętemi nogami i czytał Norwida. Wielbił i pojmował tego poetę. Lucjan zazdrościł mu tego. Nie rozumiał Norwida tak, jakby tego pragnął. Ilekroć obcował z tomem Norwida, zawsze wiało na niego z tej książki jakąś mocą genjalną, którą Lucjan odczuwał lecz nie pojmował. Zawsze będę pisał płytką prozę; będę fotografował życie. Nic nowego nie stworzę