Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

wstydzi. Tu twoja ambicja nie wchodzi w grę, używaj jej w kierunku twórczym. Trudno nam jest zarabiać na życie, bo nie możemy dwóch srok za ogony trzymać. Albo urzędnik albo pisarz. Trzeba robić jedno, aby było dobre. Tak, widzisz, wczorajsze pijaństwo tak mi umysł odświeżyło. Dobrze to sobie tak od czasu do czasu mebelki we łbie poprzewracać. Rano się budzisz, wszystko inaczej: jakbyś śmiecie wymiótł z pokoju.
— Jakoś... tak, zawile rozumujesz z tym pożyczaniem. Nagadałeś, naplotłeś i sam nie wiem, co ci na to odpowiedzieć. Pomówimy jeszcze kiedyś o tem, dziś nie mam głowy. Byron miał świetnie, lub Goethe — forsy jak lodu.
— A tak, owszem... zdolni chłopcy. Czekaj, i my wyliziemy na górkę. Pożyczaj... pożyczaj, to ci żadnej ujmy nie przyniesie. Jesteś własnością społeczeństwa, nie masz nic swojego, honoru też. Tak, tak, Lucusiu.
— Idjota jesteś... gadasz takie bzdury, że trudno słuchać.
— No przestańmy o tem mówić. Właźże między żydy i genjusze.
A jednak ma w sobie urok ten gwarny lokal. Weszli, rozejrzeli się, ukłonili parę razy i usiedli. Piją kawę, gawędzą i czują zadowolenie.
Cóż to za postać ukazuje się w drzwiach. Wysoki, bardzo chudy mężczyzna z bródką, o twarzy Chrystusa. Zygmunt wrzeszczy na całą salę: