Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziadzia kochany!! — jak się masz! skądżeś się wziął tutaj?
Dziadzia podchodzi do nich z krótką fajeczką w ustach. Uśmiech ożywia jego chudą, zczerniałą twarz Całują się. Lucjan jest zdziwiony.
— Cóż to, już cię mamy tutaj znowu, ty draniu. Jakiś miesiąc temu miałem od ciebie list z Casablanca. Siadaj. No, jesteśmy razem.
Dziadzia, a właściwie Stanisław Krabczyński jest jak zawsze pogodny i tajemniczy. Siada i zamawia swoją „całą z dwoma cukrami“, — jak pół roku temu. Pali tę samą starą, obtłuczoną fajkę. Jest polakiem, lecz dopiero od kilku lat mieszka w ojczyźnie. Przyjechał z Korei, gdzie spędził dwadzieścia parę lat swego życia. Znał wszystkich i wszyscy go znali. Pamiętano go jeszcze z przed czterech lat, kiedy to chodził z długiemi włosami, w białej pelerynie, z krótką bródką i recytował wiersze po japońsku. Zrobił sobie szybko nazwisko tomem doskonałych, morskich nowel. Za dwie z nich wziął duże nagrody. Potem przestał pisać, porzucił białą pelerynę i skrócił włosy. Pozostała tylko ta starannie utrzymana bródka. Smutek rodzinnego kraju ostudził jego wschodnią fantazję. Wśród najbliższych przyjaciół nazywano go „Dziadzia“. Miał w sobie wiele z rosjanina: szczerość i rozlewność duszy. Teraz „Dziadzia“ żył w dogasających promieniach swej sławy i popularności z przed kilku lat. Jeszcze czasem przetłumaczył jakąś nowelę z rosyjskiego, czasem napisał jakiś artykuł o morzu, ale pozatem twórczość jego zanikła zupełnie, pozostał tylko miłym i mądrym