Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

człowiekiem. Nikt nie wiedział skąd „Dziadzia“ czerpie na swe utrzymanie Wogóle był tajemniczy i kochał się w humbugu. Odgrażał się przy kieliszku, że jeszcze napisze powieść, że jeszcze zabłyśnie, — ale mimo że kochano go bardzo — nie wierzono mu. Jednak ostatnio Krabczyński zrobił to, czego nie spodziewano się zupełnie, a o czem on marzył od lat. Wyruszył on w morską podróż. Przez pół roku żył w ukochanej atmosferze. I najbliżsi ucieszyli się. Oto „Dziadzia“ otrząśnie się z miejskiego lenistwa, upije się kilka razy gdzieś w Cardifie lub Oranie, — i wrażeniami podsyci tlejący płomyk twórczy. Jest więc zpowrotem. Ten sam kapelusz ma na głwie: pomięty i sztywny od brudu i starości. Siedzą teraz we trzech i z radości mówić nie mogą tylko patrzą na siebie z zachwytem.
Dziadzia wreszcie.
— No, miły. I dostałem od ciebie list z fotografją. Ja właściwie wyjechałem w parę dni po tobie. Jak twoje zdrowie? Dobrze wyglądasz. Kiedy wróciłeś?
— Dwa dni temu. Mieszkam u Zygmunta. Doprawdy, że smutek spowodowany moim przyjazdem tutaj ułagodził twój powrót. Tyle przyjemnych dni spędziliśmy razem. Wczoraj urżnęliśmy się z Zygmuntem i wspominaliśmy ciebie, myśleliśmy że cię już więcej nie zobaczymy. Ty już na stałe?
— Wiesz, nie. — Zdaje się że kilka tygodni tylko. A co z tobą Zygmuncie?
— Ano, nic. Stara nuda i globalne tęsknoty. Schudłeś, — spaliło cię morskie słońce. Och, dobrze żeście