Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.



ROZDZIAŁ I.

Godzina ósma minut dziesięć rano. Jest to pora przyjazdu pociągu pośpiesznego z Zakopanego do Warszawy. Lokomotywa drży jeszcze jakby i otacza się kłębami pary zmieszanej z mgłą poranną. Zmęczeni całonocną podróżą — ludzie — suną przez szary peron, tłoczą się niemrawo przy oddawaniu biletów, przechodzą przez olbrzymią poczekalnię, aby wyjść od strony miasta. Pakują się wraz z tobołami między cztery ścianki czarnych taksówek, które jak wstrętne, duże robaki wiozą je między posępne domy.
Rosły, opalony chłopak stanął na stopniach dworca, uwolnił ręce od ciężaru dwóch zniszczonych walizek i począł wycierać sobie twarz kolorową chustką od nosa. Jego wesołe oczy błądziły po wszystkiem co go otaczało; tupnął parę razy obcasem w stopień, wsłuchując się w kamienny dźwięk — dźwięk miasta; skierował wzrok w mgliste niebo, przesunął nim po mokrych dachach, westchnął i stał tak z chustką w ręku, namyślając się gdzie skierować swe kroki. „Mógłbym pójść do ciotki, ale, Boże! — ten cuchnący, parterowy pokój z ich czworgiem, po moim zakopiań-