Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

stał oparty o ścianę i mrucząc coś wpatrywał się załzawionemi oczkami w twarz Lucjana. Prawą ręką manipulował przy spodniach, sprawiając tem przestrach na wysuniętej z pod kołdry twarzy rozbudzonego studenta. Z za drzwi wychyliły się — jedna za drugą — głowy zaciekawionych kobiet. Lucjan i Zygmunt siedzieli na kanapie i milcząco przypatrywali się tej scenie. Dziadzia w dalszym ciągu:
...No i otóż to właśnie, nieprawdaż?... Idę z rzeczami aby tu zamieszkać z wami... moi drodzy, kochani, jedyni... a tu patrzę mój przyjaciel... francuz... ani dudu po polsku... kapitan marynarki francuzkiej... nespa?... ekute... że wu... lublu! Mesje... hm... tak... no?!
Zarówno Lucjan jak i Zygmunt nie rozumieli po francusku. Słuchali tylko bredni Dziadzi, patrząc niespokojnie na francuza, którego zamierzenia prawej ręki już się prawie realizowały. Dziadzia, kiwając się przed lustrem, czesał swoją bródkę. Francuz odwrócił się tyłem do wszystkich i począł się odlewać na piec. Zygmunt się zerwał i podbiegł do niego, ale ten przybrał tak bojową pozycję, że Zygmunt chcąc uniknąć losu pieca, zmuszony był przeczekać czynność gościa. Dziadzia chichotał zjadliwie w kącie pokoju. Francuz zapiął się i patrząc czule w oczy Zygmunta, uśmiechał się niemowlęco.
— Co pan zrobił, w szalecie pan jesteś, czy co — u pioruna!
— Pardą... pardą... że ne kąprą pa ę... polone... ee... pszoł won!