Zygmunt stał nieporadnie. Do pokoju wszedł „Mieciek“ i ponurem spojrzeniem obrzucił obecnych. Zobaczył francuza i powiedział:
— A co tutaj ten szpicel robi?
— Jaki szpicel — zapytał Zygmunt — co, tyś się też zalał — błaźnie?
— Jakto, jaki szpicel. Przecież to agent polityczny. Sam mnie... s.....syn jeden — prał gumą w defenzywie. Pamiętam tę mordę jaszczurczą.
— Zgłupiałeś! — Przecież to jakiś kapitan, francuz, przyjaciel Krabczyńskiego.
— Taki francuz jak ty mądry. Co to za kałuża na podłodze?
— To on właśnie zrobił — powiedział student.
— Co? — Ach że ty pętaku! „Mieciek“ schwycił rzekomego francuza za kołnierz, i prowadząc go w stronę kuchni, mówił: ty cholero jedna, dziś paskudzisz w mojem mieszkaniu, a jutro przyjdziesz robić rewizję. Ty gnido, nuże, ot tak, za mordę wyrzucę, na zbity łeb po schodach. Wont, bydlę!
Słychać było błagalny głos, łomot walącego się ciała, krzyk i trzask drzwi. „Mieciek“ wrócił i zaczął wymyślać Dziadzi: Skądżeś się pan tu wziął z tym łachudrą. Do nagłej śmierci, co oni robią z domu! Matka to tylko mnie wymyślać potrafi, a tu takie draństwa znosi. Do Zygmunta: kogo ty tu sprowadzasz do tego domu, co, sam tu jesteś? Już ja tych twoich literatów przepędzę!
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.