Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

łem przeszkadzać, a za słaby jestem na to, by nie skorzystać z okazji popatrzenia na to, co jest przywilejem wybrańców Boga. Hehe, wybacz pan to stanie za plecami.
Lucjan wstał i chłodno podał rękę Edwardowi.
— Nazywam się Lucjan Salis, bardzo przepraszam, ale istotnie jestem zajęty.
Był wściekły. Jakiś idjota przerwał mu pracę, zaniepokoił go. Myśli się rozproszyły i niema mowy, by dalej coś robić. Schował papier do walizki, zapalił papierosa i zwalił się na łóżko. Ładna historja się tutaj zaczyna. Niema co. Pijacy i idjoci. Niezły bigos. Ciekaw jestem, jak długo tu wytrzymam. Czy aby...
— Ach, leży pan — rozumiem, obmyśla się. Pozwoli pan, prawda?
Edward usiadł tuż przy Lucjanie, na łóżku. Począł mówić, wpatrując się w niego.
— Jest pan intelektualistą, nieprawdaż? — Bo nie wszyscy literaci są intelektualistami. Otóż opowiem panu pewną historję, dość zabawną, erotyczną sobie opowieść, z której niewątpliwie skorzysta pan w którymś ze swoich utworów. Jakiś rok te...
— Przepraszam bardzo, ale poco pan teraz tu przyjechał, skoro niedługo wakacje?
— Głupstwo. Zda się tylko egzamin. Posłuchaj pan jednak mojej opowieści. Otóż rok temu, pewna panna z naszej wsi, córka geometry — mniejsza z tem zresztą, kto to taki, — nawiązała stosunek par exellence erotyczny z synem młynarza, zdrowym bykiem o czerwonej twarzy. Była panną, to znaczy niewinną, i