będzie zasługą. Cóż więc chcę? Panny Leopard, Teodozji. Proszę bardzo, próbuj! Sławy? — Masz talent, będziesz miał i sławę, nie masz go — będziesz przez całe życie włóczykijem — ale, przedewszystkiem pracuj. Ach, wszystko bzdura.
Zapłacił i wyszedł. Dzwonki sań mile łaskotały mu uszy. Lekko oszołomiony, z głową pełną przyjemnych myśli, szedł spacerem w stronę domu. Za rogiem Hipotecznej ujrzał parę świetnych łydek. Czyżby. Pośpieszył kroku i zrównał się z kobietą. Tak, panna Leopard. Bezczelna, szaleńcza odwaga. Pani... proszę pani.
Przystanęła i spokojnie spojrzała na jego jasną, zażenowaną twarz.
— Proszę, pan chce mi coś powiedzieć?
— Tak... to jest nie... a raczej, jestem przyjacielem Stasia Krabczyńskiego, nawet razem mieszkamy...
Stała przy nim, trochę pochylona, jak głuchawy profesor wysłuchujący prośby ucznia. Czekała cierpliwie aż się wypowie.
Odetchnął głęboko. Czuł się jak kiedyś, kiedy miał lat piętnaście i zaczepiał pensjonarki w Łazienkach. Wysilił się jednak na spokojny ton głosu.
— Bo widzi pani, idę sam. Jest mi dość dobrze na duszy. Wiem, że pani zna Stasia, a przytem znam panią z widzenia, z „Ziemiańskiej“. Tak. Czemuż nie moglibyśmy pogawędzić trochę. Ot, zamienić słów kilka.
Uśmiechnęła się pobłażliwie. Szli razem.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.