Strona:Zbigniew Uniłowski Na dole.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

się powłóczyły, podobne do siebie, bolesne. Istna pokuta. Czasem sterczał w oknie od zewnątrz kolejarz Gołembiowski. Robiło się weselej. Miał teraz obfitszy repertuar, bronił Warszawy pod Radzyminem. Był mikromanem na temat wojny, sam się umniejszał, twierdził, że w czasie najgorętszych ataków krył się w rozpadlinach, chwytał go lęk tak straszliwy że przysypywał się ziemią dla niepoznaki, udawał trupa. Pokazywał jak udawał trupa. Na brzuchu, głowa pod prawem ramieniem, lewa ręka wyciągnięta, usta otwarte, umazane błotem policzki, całe ciało byle jak nieruchome. Naokoło piekło. Taki miał osobliwy system flirtu. Wyraźnie grawitował w kierunku ciotki Stasi, ale z rezerwą, ciągle odskakując, jak pies od jeża. Opowiadał o sobie wiele złego, również na temat życia w cywilu. Śmiał się z samego siebie, razem z ciotkami. Kamil słuchał tych opowiadań z uznaniem, pochylony nad robotą w głębi pokoju. Podobała mu się ta forma obcowania z kobietami. Gołembiowski był oryginalny, zmienił się także na korzyść w ciągu nieobecności Kamila.
Los nie wysilił zbytnio fantazji jeśli chodzi o życie kamienicy. Elwira ciągle umierała, pokazywała się w oknie blada i romantyczna z papierosem w palcach. Pokasłując, chętnie rozmawiała na temat śmierci, była sarkastyczna, zdawała się paluszkami jednej nogi dotykać ziemi. Janka przestały dręczyć zagadnienia spraw społecznych i kosmosu, spospoliciał, przylgnął do rzeczywistości. Z Kamilem nie próbował nawet rozmawiać, kiedyś odkłonił się obojętnie w przejściu, chodził na jakieś kursa wieczorowe, dokształcające. Zośka od Hilarego przestała być sensacją dla kamienicy, hodowała swoje dziecko, wrzeszczącego chłopaka ze skrofułami. Heniek terminował u ślusarza, wieczorami wysiadywał przed bramą w wyszmelcowanem ubraniu, ponury, zapatrzony w ćmiący się papieros. W mieszkaniu Zelcerów rzadko wybuchały awantury, stary chorował na nerki, wlókł się czasem ze swym buldogiem na spacery, przygarbiony drab z kwaśną miną. Wiodło im się teraz kiepsko, dzieci ich prawie nie pokazywały się na podwórku, dziewczynki pomagały matce w gospodarstwie, Marek pracował przy mularzach. Do ciotek zaglądała czasem stara Trubaczkowa, wzruszała się łatwo, wspominała Wandę, grdyka jej czerwieniała, stara rozklejała się, biadoliła aż do mdłości. Irenka dzięki swemu możnemu bratu chodziła na pensję, zawsze czyściutka, wyniosła, z lepszej sfery. Po staremu emeryt Rudnicki szwendał się po podwórku ze swym artretycznym szpicem, w dni pogodne Hrabiakówny wysiadywały na balkonie, nuciły, zagadywały przechodniów, interesowały się wszystkiem, łaskawe, w poczuciu wyższości. I Marjan Kotowski nie fabrykował bomb czekoladowych, z podwórka pierzchły zapachy margaryny, dzie-