Strona:Zbigniew Uniłowski Na dole.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

sie, słowem, zachowywał się dość rażąco. Ale Kamil był zupełnie zamroczony tem co mówił, przebranie uważał za bardzo przezorne i wogóle pił szczęście jak wino. Czajkowski odszedł, i Kamil pozostał na ławce ciągle pogrążony w radosnych planach, odrodzony. No tak, los w ostatniej chwili wyciąga go z topieli, przecież byłby tu ducha wyzionął, nad temi fastrygami. Do Ciechocinka... jak to delikatnie brzmi, filuternie i obiecująco. A nawet jak będzie źle, to potem powrót do Zakopanego... No, wtedy... znów czyste, jedwabne dzionki. A że ojca nie zobaczy, to nawet lepiej. W więzieniu wygląda ohydnie... jest taki jakiś marny... niepotrzebny nikomu. Odwlekał tę wizytę z dnia na dzień już od kilku tygodni, w samą porę Czajkowski go uwalnia od tego... Ach jak cudnie... czyż nie proroczo powiedział Kolusz: „A może wrócisz? Może sprawy tak się ułożą, że będziesz mógł z powrotem być u nas... Miejmy nadzieję, i oby tak się stało!“... I stanie się, znów będzie wszystko.... orkiestra symfoniczna... Te spacery... Ten Czajkowski, prosty taki, poczciwy... zarobi sobie pewnie na tem, że teraz pomoże... a ojciec chyba mu odda... Zawsze to, jednak dozorca więzienny, ojciec musi się z tem liczyć... Ach, bo to życie tutaj... letarg... mogiła... Jeszcze po ulicy Złotej, po śmierci matki pobudzało swoim egzotyzmem... sama nędza była równie zajmująca jak dokuczliwa, wszystko było takie nieznane, inne od przeszłości. I możeby przylgnął do tego środowiska, stałby się może człowiekiem tej dziedziny, gdyby nie poznanie wyższego rzędu, wtajemniczenie niejako w sens lepszego życia, czystość duchowa... Teraz trudniej byłoby oddychać z nimi, tu, pod tym kloszem, w tej zastałej kałuży, podczas gdy nieco wyżej płynie wartki nurt ży-